Postanowiłem opisać historię która mi się przydarzyła na początku ostatniego weekendu.. Sprawa bardzo dziwna, jeszcze nie znam jej finału ale będę raportował.
Otóż wyglądało to tak:
Przejazd kolejowy, zamknięte zapory, migające czerwone światła. Ustawiłem się jako drugi lub trzeci pojazd w kolejce. Jako że przejazd widziałem zamknięty już z dala, nie wyłączałem silnika, stałem sobie na wciśniętym hamulcu oczekując na przejazd pociągu i otwarcie rogatek. Po chwili postoju otrzymałem odczuwalne uderzenie w tył pojazdu (mojego 'zastępczego' Clio I). Lekko zdziwiony wyszedłem z auta i zobaczyłem zaparkowanego na moim zderzaku Daewoo Matiza.. Wysiadła z niego kobieta w podeszłym wieku mówiąc "no co pan robi" - jej wzrok był błędny, ledwo stała na nogach i cała była w dziwnych drgawkach. Po krótkim wyjaśnieniu jej co miało miejsce poprosiłem o rozwiązanie sytuacji. Nie widziałem szkód na moim samochodzie, ale jak to bywa w takich kolizjach mogłem mieć uszkodzony tylny pas, podłogę w bagażniku i niewiadomo co jeszcze więc poprosiłem ją o spisanie oświadczenia dot. kolizji. Pani odmówiła twierdząc że "nic się nie stało". Postawiłem ją przed wyborem - piszemy oświadczenie lub wzywamy policję co zaskutkuje dla niej mandatem. Pani stwierdziła że "chcę sobie naprawić samochód na jej koszt" i zażądała wezwania policji. Zgłosiłem całe zdarzenie i czekałem na przyjazd funkcjonariuszy pewny swego i wiary w sprawiedliwość w naszym 'państwie prawa'. Po przyjeździe Panowie policjanci dokonali tzw 'dmuchania'. Ja byłem trzeźwy, pani okazało się o dziwo też - widać jej zachowanie było spowodowane jakąś chorobą. Podczas składania wyjaśnień pani stwierdziła że ja cofnąłem i uderzyłem w jej pojazd, ale nie potrafiła wyjaśnić czy miałem włączone światła cofania czy nie ani jak wogóle do tego doszło. Dla objaśnienia podam iż samochody stały "z górki". Do tej pory wszystko wydawało się klarowne, jednakże szanowni policjanci dokonując oględzin (noc, ciemno, zima) nie użyli nawet latarki i stwierdzili że nic się nie stało i nie ma absolutnie żadnego dowodu kolizji. Zostałem oczywiście wyśmiany (ile warte to pana auto? wie pan jaka jest kara za wyłudzanie odszkodowania? musieliśmy tu jechać 30 kilometrów! myśli pan że my nie mamy co robić? jest mróz więc zderzak by panu pękł! pas tylni? to pan może mieć uszkodzony sprzed pół roku!). Zeznania moje oraz pasażera nie zostały absolutnie potraktowane poważnie w tej sytuacji. Wyśmiano nas, twierdząc że do niczego nie doszło a my sobie wymyślamy całe zdarzenie. Potem padła groźba ze strony policjanta że może mi odebrać prawo jazdy! za "to że się nie dogadaliście i stworzenie zagrożenia na drodze". Po spisaniu wszystkiego panowie zrobili dwa zdjęcia samochodów "na odwal się" i powiedzieli by czekać na wezwanie na komendę w celu złożenia wyjaśnień oraz że sprawa najpewniej pójdzie do sądu i "zarobimy po 6pkt i 250zł". Tak to wygląda w naszym kochanym państwie. Niestety nie mam zadnej dokumentacji zdjęciowej - na złość padał mi telefon i nie mogłem uruchomić już aparatu kiedy zdarzenie miało miejsce.. Jak myślicie, jak sprawa dalej się potoczy? Macie może jakieś wskazówki? Po sprawie na drugi dzień przyjrzałem się dokładniej mojemu zderzakowi i widać dwa ślady - kobitka trafiła w środek zderzaka i dotknęła dużą płaszczyzną - mogło to być niewidoczne w nocy. Jej twierdzenie o moim cofaniu moim zdaniem nie jest jej perfidnym kłamstwem - przypuszczam (oceniając jej stan zdrowia po zachowaniu) że poprostu stając za mną nie zdawała sobie sprawy że auto się stacza (było z górki) i nie pomyślała o wciśnięciu hamulca..